Wieczór. Młoda zasnęła. Leżymy z Lubym w łóżku. Nagle mój małżonek się odzywa:
– Wiesz, pamiętam taką jedna rzecz z dzieciństwa…
Jako, że Luby do wylewnych nie należy, usiadłam wygodnie i w gigaskupieniu zabrałam się do wysluchiwania jego historii.
– Pamiętam, jak mój tata pracował w spółdzielni inwalidów. Trwało to cztery lata chyba.- mówi i zaczyna się chichrać.
Jego nastrój udzielił się również mnie. Siedzimy tak i się śmiejemy. Przewaga Lubego polegała na tym, że on wiedział z czego.
– No i tam na Mikołaja organizowane były imprezy dla dzieci. – ciągnie dalej.
Cali już jesteśmy we łzach, tłumimy nasze śmiechy, żeby córka się nie obudziła.
– No i pamiętam, jak myśmy tańczyli tam wszyscy w kółeczku…- dodaje, a ja już nie mogę wytrzymać, czuje że się posikam zaraz ze śmiechu.
I tak już dłuższy czas się chichramy, mięśnie wyrobiły się nam od śmiechu lepiej niż od szóstki Weidera.
– No i co dalej?- pytam ciekawa pointy.
Na co mój mąż zaskoczony pyta:
– Co dalej?
– To już koniec?
– No koniec. Tyle, a coś Ty chciała?
-…