– Pani Aniu! Dzień dobry. Przepraszam, że tak dawno mnie nie było…- krzyczę zamykając szybko drzwi i wbiegam do sieni otrzepując śnieg z ramion.
– W porządku, pani Moniko.
– Moje dzieci ciągle chore. Udało mi się na szczęście dostać dzisiaj przepustkę i mogłam się wyrwać na kawę. Nie, żebym się wpraszała, ale chętnie wypiję.- mówię i uśmiecham się patrząc na siedzącą przy oknie staruszkę.- Jak się Pani czuje?
– Umieram.
Nastała cisza. Grobowa.
– Ale jak to…?
– Muszę panią zmartwić, pani również.
– Pani Aniu- odetchnęłam i usiadłam po drugiej stronie stołu- ależ mnie pani przestraszyła! Widzę, że czeka nas dzisiaj kolejna poważna rozmowa. Właśnie dlatego lubię do pani przychodzić!
Zdjęłam kurtkę, powiesiłam na oparciu starego krzesła i zaczęłam krzątać się po kuchni. Wstawiłam wodę na kawę i wróciłam do stołu.
– Zdaje sobie pani sprawę, że im człowiek starszy, tym częściej myśli o śmierci?
– Mogę jedynie przypuszczać. Ja tego tematu unikam jak ognia.
– Niepotrzebnie. Śmierć jest. Co więcej- jest nieunikniona. Trudno więc udawać, że jej nie ma… Warto popatrzeć na życie jako długotrwały proces umierania. Z każdą minutą jesteśmy bliżej śmierci.
– Mówi pani o tym tak, jakby to było całkiem proste.
– Jest piekielnie trudne. Ale śmierć jest czymś, z czym trzeba się oswoić. Spotka kiedyś nas. Spotka naszych bliskich. Spotka zupełnie obcych. Skoro jest, dlaczego udajemy, że jej nie ma? Gdy zmarł mój mąż, na własnej skórze przekonałam się czym jest „ból duszy”. Ból, którego nie jesteśmy w stanie opanować. Ból, który przenika przez skórę, tkanki, kości. Ból, który prawie rozrywa serce, w ogóle go nie uszkadzając. Wie pani co trzeba z takim bólem zrobić? Trzeba pozwolić mu trwać. Nie wolno go powstrzymywać. Nie wolno doprowadzać do jego kumulacji. Należy pozwolić rozpaczy rozpaczać, łzom wylewać się strumieniami, krzykowi z głębi duszy krzyczeć i wszystkim myślom krążącym po naszej głowie po prostu krążyć. To musi do nas dotrzeć… Zajmuje to tygodnie. Czasem i lata.
– Żałoba…
– Żałoba! Jak wielu ludzi nie rozumie tego słowa! Jak wiele starych bab, a młodszych ode mnie, szepce pod nosem, że „Jadźce miesiąc temu zmarł mąż, a ona chodzi w brązowym płaszczu!”. Żałoba to nie czarne marynareczki i woalki. Żałoba to czas pożegnania- ze zmarłym. Ale nie tylko. To czas pożegnania z samym sobą- takim, jakim się było. To czas, którego potrzebujemy, aby móc wrócić do świata, który dla innych funkcjonuje jak kiedyś. A dla nas „prawie jak kiedyś”. Bo bez tej jednej, jedynej, naszej ukochanej osoby. Żałoba jest naszym umieraniem. Musimy umrzeć mentalnie… i narodzić się na nowo. Na to trzeba czasu.
– Oczywiście, zgadzam się ze wszystkim. Trudno jednak starać się oswajać z czymś, czego w danym momencie nie doświadczamy. Gdy śmierć w tej konkretnej chwili nas nie dotyczy, ciężko wczuć się w „sytuację”. Co innego, kiedy dowiadujemy się, że życia zostaje nam niewiele. Wtedy, ze znajomością przybliżonej daty śmierci, zaczynamy czuć, czym jest bezradność.
– Bezradność. Niemożność zmiany biegu zdarzeń. Umierania nie powstrzymamy. Nawet, jeśli kurczowo trzymalibyśmy się sukni naszej mamy, i tak urośniemy, dorośniemy, dojrzejemy, zestarzejemy się i umrzemy. Przy dobrych wiatrach! Nie każdemu bowiem dane jest przejść przez te wszystkie etapy. Pani Moniko, nikt nigdy nie mówił, że życie jest proste.  Nikt nie mówił, że umieranie jest proste. Warto więc próbować nauczyć się i życia i umierania. Gdy czujemy wypalenie- umrzyjmy i narodźmy się na nowo. Oswajajmy się. I nie chodzi o to, aby żyć w utrapieniu, a aby żyć tak, jakby jutra miało nie być! Rozumie pani!?
– Rozumiem. Żyć pełnią życia.
– Dokładnie! A przede wszystkim pozwalajmy uczuciom trwać i nas przenikać. Euforii i smutkowi. Bo i z jednym i z drugim naprawdę trudno jest sobie poradzić. Trzeba zrozumieć siebie i wszystkie emocjonalne mechanizmy kierujące nami. Trzeba zrozumieć to, co tkwi w nas samych. Żeby się tak stało, to „wszystko, co w nas tkwi” musi się uzewnętrznić. Dzięki temu poznajemy siebie. Wie pani, co robiłam w żałobie? Wyłam. Po prostu. To nie był płacz. To było wyrzucanie z siebie haustami tej energii… Tej rozpaczy. Tej złości. Tej BEZRADNOŚCI. Leżałam i wyłam. Uważam to za mój osobisty proces umierania i rodzenia się na nowo. Tak, abym mogła żyć w świecie bez mojej największej miłości chodzącej po kuchni, ale z moją największą miłością w sercu. Umieranie mentalne to najlepsza terapia. Pozwalajmy sobie na to. Nazywam to sztuką umierania. Bo gdy tak umieramy i rodzimy się na nowo przestajemy aż tak bardzo bać się końca. Który kiedyś nadejdzie.