Każdy z nas, choć raz w życiu, chciał wykazać się błyskotliwością i elokwencją. Wiecie, taki moment nagle przychodzi, taka chwila, w której się nam wydaje, że jesteśmy chodzącym leksykonem, matką i ojcem nauki, mistrzem Podlasia w rozwiązywaniu krzyżówek i najbardziej oczytanym człowiekiem w kraju, po czym zaczynamy wypowiedź korzystając ze słowa pochodzącego ze słownika wyrazów obcych, które to ni chu chu nie pasuje do całości wypowiedzi.
O ile głupio się robi takiemu mądralińskiemu w momencie, gdy druga strona zaczyna podśmiechiwać się pod nosem, o tyle najlepsza jest ta chwila, gdy „przeciwnik” ni cholera nie zrozumiał, ale przytakuje- udając z taką samą dozą pewności, że użyte słowo jest mu znane. Do tego potrafi odpowiedzieć drugim- równie trudnym słowem.
Ja, odkąd znam mojego męża, zdążyłam nauczyć się wielu trudnych słów. Nigdy takowych nie używałam, gdyż twierdzę niezmiennie od lat, że najlepszym językiem jest język prosty. Mój mąż jednak należy do ludzi, którzy bardzo często korzystają z trudnych wyrazów. Przykład? Ja, jeśli zajdzie taka nieprzyjemna potrzeba, zęby wyrywam. Mój mąż je ekstrahuje. I nie, żebym ja tego słowa nie znała. O nie nie. Ja to słowo znam. Natomiast gdy pierwszy raz otrzymałam SMS o treści: „Kochanie, jestem już po ekstrakcji” musiałam przeczytać to piętnaście razy, bo z racji tego, że chemię w tamtym czasie studiowaliśmy, to nie do końca wiedziałam, czy przypadkiem nie pomylił dentysty z agh-owskim laboratorium.
Dla mnie problematyczny jest fakt, że akurat mąż mój, o którym wspominałam, korzysta z wyrazów trudnych znając jednocześnie dokładną ich definicję. Nie ukrywam, że zdarzają się wśród nich wyrazy, których naprawdę nie znam, w związku z czym musiałam w pewnym momencie przestać odruchowego przytakiwania, gdyż coraz więcej poważnych decyzji w naszym życiu było podejmowanych. Głupio by tak było np. zgodzić się na coś niekorzystnego nie mając przy tym pewności, na co człowiek się godzi…
I po tym długim wstępie, który stał się upustem dla mojego psychicznego dyskomfortu związanego z częstym korzystaniem ze słownika, napiszę Wam jak dzisiaj syn mój najukochańszy wpadł do kuchni i z płaczem najrzewniejszym rzucił się w me matczyne ramiona. Historia ta mrozi krew w żyłach. Bo ja przestraszyłam się i pytam, co się stało i gdzie się uderzył, bo jeśli mój syn płacze to w 99% są to łzy pouderzeniowe. I gdy już się uspokoił, gdy oddech złapał i siorbać przestał, to wydusił z siebie:
– Bo tata… (i siorbie i nosem pociąga) tata kazał…mi pole lizać!!
I w tym momencie na korytarzu dało się słyszeć gruby głos hrabiego małżonka:
– Polemizować synu. Polemizować.
#NawetSynaNieOszczędzi #ZaParęLatBędąRazemEkstrahować