Postanowiłam wczoraj, ale tak naprawdę mocno postanowiłam i głęboko wierzyłam w powodzenie mojego  postanowienia, że kiedy tylko dzieci zasną, będę ćwiczyła. I że to będą ćwiczenia, które w pocie czoła wykonam po to, aby być zdrowszą i szczuplejszą, a nie po to, aby móc więcej zjeść (jak to było  do tej pory).

Młoda od bardzo dawna nie zasypia w swoim łóżeczku. Z jednej strony jest to bardzo irytujące, ponieważ zajęła akurat moją część sypialnianego posłania. Z drugiej strony jednak,  jeszcze nigdy nie zasypialiśmy z Lubym tak mocno wtuleni w siebie, lub tak idealnie stykający się plecami.

Młoda, zasypiając, walczy z grawitacją działającą na jej osobiste powieki. I to z niezłym skutkiem, bo grawitacja, choć zawsze wychodzi z tej walki na tarczy, wygrywa z naszą córką dopiero około 23:00. Tak też było i wczoraj. A że, jak wspomniałam na początku, w planach miałam trening, to z cichą nadzieją wykonania go w okolicach 21:00, od godziny 18 nie jadłam. Wiadomo- w celu wyeliminowania refluksu i innych nieprzyjemnych skutków ćwiczenia z pełnym żołądkiem.

Gdyby ktoś o godzinie 21 zrobił nasze trójce zdjęcie,  to obraz wyglądałby następująco: ja, klęcząca przy łóżku i podirytowana kolejnym planem, którego to wizja realizacji oddalała się ode mnie z każdą minutą, a do tego głodna, Luby, który przegrał z grawitacją oraz uchachana Młoda skacząca na mojej połowie łóżka.

W okolicach 23 córka padła. Czmychnęłam więc do drugiego pokoju, odziałam się w strój do ćwiczeń, który to sprawiłam sobie bardzo dawno temu, ale jakoś nie było okazji oderwać z niego metek… Zrobiłam Skalpel z panią Ewą, którą wszyscy znają. Wciskałam pępek w kręgosłup, tak jak kazała (przy czym okazuje się, że jego odległość od kręgosłupa jest jakaś…większa niż kiedy ćwiczyłam ostatnim razem). I tak starałam się zrobić wszystko pięknie, ładnie, słuchając, że moje ciało potrafi więcej niż podpowiada mój umysł. Dzięki ogromnemu samozaparciu dotrwałam do końca. Poszłam pod prysznic. Wskoczyłam do łóżka (oczywiście zanim to zrobiłam, przeniosłam Młodą do łóżeczka) i zasnęłam wyczerpana co najmniej jak po maratonie.

– Mamooo… Mamoooooo…- obudziły mnie w pewnym momencie krzyki rozpaczy z sypialni Młodego.

Z racji tego, że zmęczona zasnęłam i sen mój był głęboki, wyrwanie z niego poskutkowało tzw. szokiem nocnym. Szok nocny to taka reakcja organizmu, kiedy Twój umysł nie do końca ogarnia co się dzieje, dzwony gdzieś dzwonią, ale nie wiesz, który to kościół, a nogi cię niosą w kierunku głosu (jeśli niosłyby w kierunku światła- NIE IDŹ!). Tak więc i mnie nogi nieść zaczęły, choć mój umysł podpowiadał, że nie powinnam podejmować tak gwałtownych działań. I tak biegiem wręcz zaczęłam się przemieszczać, aż tu nagle JEBBBBBUUUUDDDDDDD. Sychać było jedynie  dźwięk przypominający rozrywanie materiału…

Cisza.

– O kurwa- szepczę pod nosem, świadomość wraca- Zęby.- dotykam się po twarzy, czuję coś na rękach.- KREW.

Nie trafiłam w drzwi. A nie, przepraszam… w otwór drzwiowy.  W drzwi trafiłam.

Luby się przebudził.

– Kochanie, co tam się stało. Co ty tak sapiesz?
– Zęby chyba wybiłam… Kurwa. Moje zęby. Warga mi pękła…
– Znowu…?- zapytał mój pełen empatii, zrozumienia i współczucia mąż, po czym poszedł spać dalej.

Syn mój z drugiego pokoju wydzierał się coraz bardziej. I choć od prawie czterech lat jestem na każde jego nocne zawołanie i w większości przypadków nie mam nic przeciwko nocnym wędrówkom- już przywykłam, to dzisiaj zaczęły mi się łzy sączyć po policzkach. Położyłam się obok niego taka krwawiąca i poczekałam aż zaśnie.

Poszłam do łazienki, a że, jak wspomniałam na początku, głodna byłam bo od osiemnastej nie jadłam, i zmęczona, to i bardziej emocjonalna. I tak sobie stałam przy zlewie naszym, płakałam cichutko (jak ta trusia) i krew zbierałam wacikami. Robiłam to dokładnie w taki sposób, w jaki na filmach robią to kobiety opatrujące swoich mężczyzn, którzy walczyli zazwyczaj z rabusiami, przestępcami i mordercami,  a rany takie wynikiem były owych potyczek. I niby mogłabym siebie w związku z tym nazwać żoną holiłud, ale jednak ja nie mężczyźnie tę twarz opatrywałam, a sobie. Czyli generalnie bardziej pasowałoby porównanie do znokautowanego w trakcie ustawki kibola, który sam się nad umywalką omywa…

Trwało to chwilę, zanim udało mi się twarz doprowadzić do stanu jako-takiego. Emocje, które mną władały, zmieniały się z chwili na chwilę. Bo od płaczu przeszłam do bojowego nastawienia w stosunku do syna, na którego to klęłam pod nosem mając pretensje o to, że woła za mną w nocy i ja jak ta ciotka klotka lecę na każde jego pieprzone zawołanie. Później pomyślałam, że wszystkiemu winny jest mój małżonek, który nie jest w stanie doznać szoku nocnego. O nie! U niego szok nocny nie działa. Jego nogi nigdzie nocą nie niosą. Nigdzie! A do syna, to już w ogóle. Mężczyzna nocą przestawia się na zupełnie inną częstotliwość fal. Dzieci nie słyszy.

Patrzyłam na siebie w tym lustrze, zrozpaczona tym, że wyglądam kiepsko. Płakać nadal mi się chciało. Razem ze łzami sączyły się soczyste „kur**” i „chu*e myje”. I taka właśnie pełna smutku, żalu i złości poszłam się położyć. Zasnęłam z pulsującą, WIELKĄ, dziurawą wargą.

– Mamoooooo….- słyszę głos, ale staram się go nie dopuszczać do świadomości. – Mammooooo…-  nadal udaję, że nie słyszę… Oko lekko otworzyłam, więc dostrzec mi się udało, że już ranne wstały zorze-  MAAAAAAAAAAAAAMOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO…

To była chwila, w której poczułam jak maleńka dłoń zniecierpliwionej brakiem mojej reakcji córki (która nie wiem jakim cudem znalazła się w naszym łóżku), uderzyła prosto w moją nadal pulsującą i nadal bardzo bolącą wargę…

I właśnie w tym momencie uświadomiłam sobie, że ta jedna noc jest odzwierciedleniem całego mojego życia. Nieważne bowiem, jaką decyzję w życiu podejmuję, zawsze dostaję po mordzie.