Gdy zmarł mój mąż nie płakałam. Łzy nie uroniłam ani jednej… Pewnie sobie pani myśli: „Jak tak można?!”. A ja tego dnia, gdy pochowałam człowieka, z którym życie swoje spędziłam, położyłam się wieczorem do łóżka i jak zawsze wypowiedziałam głośne „dobranoc”. Jak zawsze również nikt mi nie odpowiedział… Tym razem jednak moje „dobranoc” brzmiało inaczej… bo cisza, która przeszywała dom była…cichsza. Powietrze było rzadsze- bez wyczuwalnego napięcia i nerwowych wzdechów z powodu takiego, że „się odzywam nieproszona”. Wzięłam wtedy bardzo głęboki oddech, zamknęłam oczy i zdałam sobie sprawę z tego, że ta cichsza cisza stała się właśnie symbolem mojej wolności…

 

Wie pani, mojego męża poznałam, gdy miałam osiemnaście lat. Był szaleńczo przystojny, szarmancki. Dziewczyny się za nim oglądały. Muszę powiedzieć, że czułam się taka wyróżniona (!). Że to akurat ja była tą zauważoną. Przez niego. Cztery lata starszego. Poważanego, lubianego. Fruwałam dwa metry nad ziemią. Dwa metry! No bo ja…(?) zwykła, prosta dziewczyna. I on. Bajka!

Pobraliśmy się po dwóch latach. Po dwóch latach spotykania się i łapania za ręce. Tak, tak… Żyliśmy przez ten czas w czystości. Nie wiem, czy było to trudne. Wydawało mi się, że to jest taki wyraz szacunku dla mnie z jego strony. Ufałam mu i wierzyłam w to, że po ślubie miłość nasza będzie kwitła.

Wesele wyprawiliśmy huczne. Była na nim cała wieś. Ależ to była zabawa! Tańczyliśmy i śmialiśmy się. Nasze wielkie wesele. To, które miało być początkiem wspólnego pięknego życia…

 

Pierwsze lata były bardzo trudne. Urodziłam trójkę dzieci- jedno za drugim. Trzy córki. Piękne. Jak on. Dobrze, że pomagała mi mama. Inaczej nie dałabym ze wszystkim rady. Jego nie było. Nigdy. Przychodził wieczorami, abym „wykonała” swój  małżeński obowiązek. Ja pamiętam, jak ja wtedy strasznie płakałam. Ciągle płakałam. Nigdy mnie nie przytulił, nie złapał mnie za rękę- no tyle, co przed ślubem. Nie pocałował mnie. Nigdy nie okazał mi czułości…  Tak zaczęło się moje małżeńskie życie.

 

Jak ja zazdrościłam Jadźce! Ona wyszła za Władka- ani specjalnie ładny nie był, ani specjalnie wychowany. Ale dobry był. Ja to słyszałam, jak oni ze sobą rozmawiając śmiali się. Ja to widziałam jak im było razem dobrze, jak Władek dzieci na wóz sadzał i koniem woził. A one się tak bardzo cieszyły. Zazdrościłam Jadźce. Naprawdę zazdrościłam. Kochał ją ten Władek.

 

Gorszy moment w moim życiu przyszedł, kiedy umarła moja mama. Ona była zawsze przy mnie. Kochała mnie, ale to takie czasy były, że się trzeba było mężowi podporządkować. I ona też tak uważała. Że i ja powinnam i że mi narzekać nie było wolno. Tak mi powtarzała będąc cały czas przy mnie. To niedobre było. Bo ja byłam nieszczęśliwą kobietą i moje córki dorastały patrząc na mnie. Żyjąc w przekonaniu, że nie można ze strony męża oczekiwać miłości. U nas to było tak, że gdy tata wchodził do domu, wszystkie drżałyśmy…

 

Wiele lat żyłam jako popychadło. Nie słuchał mnie, nie chciał rozmawiać, a kiedy się odzywałam uciszał. To jego „Ciiiiiii….” do dzisiaj dudni mi w głowie. Bo czytał. Bo się spieszył. Bo czegoś szukał. A mój głos unoszący się w powietrzu denerwował go. Bardzo.

Mając 48 lat przeszłam udar. Była u mnie wtedy akurat córka. Karetkę od razu wezwała. Ale gdy leżałam w szpitalu, gdy walczyłam o to, by było lepiej, on stał nad moim łóżkiem i mówił. Mówił tak wiele jak nigdy. Pani Moniko, jaki żal wypływał z niego. Jak on narzekał…że to jego życie będzie teraz trudne. Jak ON sobie poradzi ze mną. I gdy ja tak leżałam i słuchałam, że będę przez kolejne lata jego kulą u nogi, tak bardzo zaczęłam żałować, że nie umarłam. Tak bardzo zaczęłam żałować, że żyję i mój koszmar trwać będzie nadal.

Wyszłam z tego. Młoda byłam. Stałam się na nowo samodzielną. Córki były przy mnie. A on narzekał. Narzekał lata, mówiąc, że ciężko ze mną żyć. Że mówię od rzeczy, że wstyd przynoszę, gdy rodzina zjedzie się na święta. Że się odzywam w złym momencie. Że się odzywam w ogóle.

 

W niedzielę rano wstałam i szłam do kuchni włączyć radio. Mszy posłuchać, bo ja zawsze w niedzielę rano mszy sobie słuchałam. Leżał na wersalce. Nie ruszał się. Zadzwoniłam od razu po karetkę. Ale już wiedziałam. Wiedziałam, że odszedł.

 

Nie płakałam. Łzy nie uroniłam ani jednej… Pewnie sobie pani myśli: „Jak tak można?!”. A ja tego dnia, gdy pochowałam człowieka, z którym życie swoje spędziłam, położyłam się wieczorem do łóżka i jak zawsze wypowiedziałam głośne „dobranoc”. Jak zawsze również nikt mi nie odpowiedział… Tym razem jednak moje „dobranoc” brzmiało inaczej… bo cisza, która przeszywała dom była…cichsza. Powietrze było rzadsze- bez wyczuwalnego napięcia i nerwowych wzdechów z powodu takiego, że „się odzywam nieproszona”. Wzięłam wtedy bardzo głęboki oddech, zamknęłam oczy i zdałam sobie sprawę z tego, że ta cichsza cisza stała się właśnie symbolem mojej wolności… Po trzydziestu czterech latach.