Całe życie intensywnie się uczyłam. W szkole byłam prymuską- świadectwa z czerwonym paskiem, średnia powyżej 5.0. Wymarzone studia, na których radziłam sobie zupełnie bezproblemowo. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że całą swoją młodość poświęciłam nauce. A wszystko po to, by móc kiedyś prowadzić życie, jakiego nigdy nie miałam. Życie w dostatku, z możliwością pozwalania sobie na pewne rzeczy, bez skrupulatnego przeliczania przy tym, czy aktualnie mnie na to stać, czy jednak muszę jeszcze poczekać. Chciałam mieć pieniądze. Po to to robiłam. Brzmi źle? Może i brzmi, ale tak naprawdę wszyscy tego chcemy.
Jeszcze w czasie studiów poznałam Adama. Nie powiem, że od razu mi się spodobał, ale miał w sobie to „coś”, co przyciągało mnie ku niemu coraz bardziej i bardziej. Zostaliśmy parą. Adam doskonale zdawał sobie sprawę z moim zawodowych aspiracji. Wiedział, że moim życiowym priorytetem jest stworzenie własnego środowiska pracy i ułożenie sobie codzienności na tyle, by móc spokojnie funkcjonować. Miałam fioła na punkcie braku stabilizacji finansowej, którego to braku doświadczyłam w domu rodzinnym, a strach związany z ewentualną niemożnością posiadania pieniędzy był tak gigantyczny, że śmiało mogę powiedzieć, że bez pieniędzy bym oszalała.
Pod koniec piątego roku Adam mi się oświadczył. Ślub wzięliśmy w lipcu- zaraz po obronie. Rozpoczęłam wtedy maraton po firmach szukając pracy w zawodzie. Kolorowo nie było i powoli zaczynałam tracić wiarę w cały pracowniczy świat. Okazywało się bowiem, że jako studentka zarabiałam więcej na pracach dorywczych niż proponowano mi, jako specjaliście z bogatym, jak na mój wiek, wachlarzem doświadczeń. Nie oczekiwałam kokosów- jestem realistką. Ale najniższa krajowa… Była ciosem poniżej mojego pasa, wprost w moje kobiece, uzbrojone, tytanowe jaja.
Przyszedł moment, w którym Adam zaczął mówić o dziecku. A ja nie chciałam dzieci. Bardzo nie chciałam. Ale on ględził (bo inaczej nazwać się tego nie da). Coraz częściej i coraz mocniej. Że urodzę dziecko, będę młodą mamą. Odchowam i w tym czasie rozkręcę coś swojego- bez oglądania się na tych, co nie chcą nawet godnie zapłacić za wykonaną mozolną i ciężką pracę. I wiesz Moniko… on tak o tym mówił, tak mi wiercił dziurę w brzuchu, że ja w końcu uległam.
W ciążę zaszłam ekspresowo, można by rzec- od razu! Szok? Dla mnie ogromny, bo, będę z tobą szczera, sama nie zdążyłam się oswoić z własną decyzją. Nie zdążyłam się z niej wycofać, nie zdążyłam powiedzieć: „Kurcze, chyba jednak nie…”. Bo…stało się.
Miałam w trakcie ciąży zastanowić się nad własnym biznesem. Miałam stworzyć plan działania, zostać kobietą sukcesu, zmieniając we własnej głowie wizerunek matki polki.
Wiesz co? Podobno, gdy tak człowiek planuje, to Bóg się śmieje w niebo głosy pokazując nam, że nasze plany niewiele są warte. Bo ja, to całą ciążę miałam coś, o czym wcześniej nawet nie słyszałam- niepowściągliwe wymioty. Dziewięć miesięcy. Ja przez całe życie nie przytulałam się do niczego tak intensywnie, jak w tym czasie do klozetu.
Tak minęła ciąża. Później urodziłam, cieszyłam się tym małym człowiekiem, który zajmował 80% mojego czasu. Do pewnego momentu było mi dobrze. Aż minęło pół roku. A pół roku było tą magiczną granicą, po przekroczeniu której powinnam wrócić do pracy. Powinnam. Ale stop. Ja nie miałam do czego wracać.
Powoli zaczynałam zazdrościć Adamowi, że pracuje. Że zarabia (i to całkiem nieźle). Że się spełnia. Że jeździ na szkolenia, warsztaty. Że obchodzi te wszystkie swoje firmowe święta, „wyskakuje” na imprezy. Zaczęło mi przeszkadzać to, że mówi mi, że powinnam być jeszcze z dzieckiem w domu. Że po co do pracy, skoro dziecko ze żłobka przyniesie tysiące chorób, więc i tak nie będę w stanie pracować. Że młodej mamy, to nikt nie zatrudni, bo wiadomo… wieczne L4. A swój biznes wymaga poświęcenia więcej niż etatowych czterdziestu godzin tygodniowo.
Nigdy, ale to absolutnie nigdy wcześniej, nie czułam się tak źle. Siedziałam w domu, zajmowałam się swoim dzieckiem, a z tyłu głowy miałam to, że jestem nieszczęśliwa. Że jestem niespełniona. Że moje życie miało być inne.
To miało być tak. Chciałam dobrze zarabiać. Urodzić dziecko, później drugie, mieć pieniądze na żłobek i przedszkole. Kupić sobie samochód, wynająć panią do sprzątania, która ogarnie mój dom, a ja w tym czasie będę robiła to co lubię- zarabiając na tym. Chciałam jeździć po świecie, zobaczyć wiele. Chciałam dać dzieciom i sobie to, czego nigdy nie miałam. A skończyło się na tym, że żyję tak, jak żyła moja matka. Na garnuszku męża.
Byłam nieszczęśliwa i nie potrafiłam zmienić swojego myślenia. A dziecko czuje, że matka jest nieszczęśliwa. Nawet, jeśli bardzo się stara, by nie było tego po niej widać.
Obwiniałam się za to, że marnuję życie mojemu dziecku. Obwiniałam się za to, że nie potrafię synowi dać tego, co matka dać powinna. Czułości. Zrozumienia. Miłości. Ja po prostu przy nim byłam. Siedziałam z nim na podłodze, podawałam klocki, zabawki. Karmiłam, zmieniałam pieluchy. Byłam ciałem, ale całą sobą…byłam przy nim coraz mniej. Pogrążałam się w swoim własnym świecie, w którym byłam nieszczęśliwa. Brak własnych pieniędzy był tak dołujący, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Myślałam o tym ciągle. Dzień i noc.
Spędziłam w domu cztery lata. Cztery długie lata po prostu będąc. Dla dziecka. I wiesz co? Po tych czterech latach, kiedy syn chodził do przedszkola, mniej chorował, a ja miałam zacząć nowe życie i czułam, że mogę wyjść na prostą, zobaczyłam na teście dwie kreski… W momencie, gdy zaczynałam na nowo oddychać pełną piersią. I te słowa mojego męża- „Dla dziecka to lepiej mieć rodzeństwo. Odchowasz i będziesz mogła zacząć myśleć o sobie.”.
Całe nasze małżeństwo było jednym wielkim kompromisem z mojej strony. Żałuję, że byłam taka uległa, bo pozwoliłam mu myśleć, że jego decyzje są naszymi decyzjami, a jego marzenia naszymi marzeniami. Głupia byłam. Po prostu głupia.
Wiele razy rozmawiałam z Adamem. Na temat tego, że musi mnie odciążyć. Że chcę zacząć budować swoje osobiste życie zawodowe wcześniej niż za pięć lat- gdy odchowam kolejne nasze dziecko. A on? Przytakiwał mi. Zawsze. Po czym później i tak jego praca była ważniejsza niż moja. Dlatego, że ją miał. Delegacje, dalekie podróże, kolacje służbowe z klientami. On musiał. Szef wzywał- więc jechał. Moje sprawy zawsze mogły poczekać. On nigdy nie pytał, czy zostanę z dziećmi. To było oczywiste. A gdy ja chciałam wyjść, on musiał być informowany tydzień wcześniej, by odpowiednio ustawić swój grafik. Albo musiałam prosić o pomoc moją mamę. Prędzej ona wzięła urlop by zająć się naszymi dziećmi, niż on.
Przyszedł moment, w którym stanęłam w drzwiach naszej sypialni, popatrzyłam na niego i powiedziałam, że odchodzę. Byłam tego pewna. Po tylu latach proszenia. Błagania, by spróbował ze mną zawalczyć o moje marzenia… Choć raz o moje marzenia, a nie o jego. On nie chciał mi pomóc. Więc ja nie chciałam z nim być.
Odeszłam. I wtedy zdałam sobie sprawę, że wszystko, co do tej pory robiłam, robiłam dla niego. Nic dla siebie. Nie miałam prawa do samodzielnego decydowania o niczym. Jak to miał w zwyczaju mówić, „w małżeństwie należy wszystko konsultować”, z naciskiem na to, że to ja mam konsultować. Bo on stawiał mnie zawsze przed faktem dokonanym. Dlatego też z kobiety pewnej siebie i potrafiącej zarządzać swoim życiem, stałam się człowiekiem niepotrafiącym zdecydować, który serek kanapkowy wybrać. Każdy mój pomysł na moją zawodową drogę był przez niego analizowany i wyrzucany do „kosza na śmieci”. Bo nieopłacalny, bo nie mamy na to czasu, bo szkoda na to JEGO pieniędzy. I dopiero, gdy się od niego uwolniłam, poczułam, że to nie dzieci były moim obciążeniem, a on. W końcu zaczęłam podejmować własne decyzje, zaczęłam się realizować i zaczęłam stawiać na to, by robić coś o czym marzę.
Mam w tym momencie malutki biznes, który pozwala mi spokojnie żyć. Tyle. Tyle było mi trzeba, by być spokojną.
Osiągnęłam stabilizację finansową. Jestem szczęśliwa. Żyję tak, jak chciałam żyć, razem z dwójką najwspanialszych dzieci, którym wynagradzam teraz lata moich psychicznych upadków. I wiesz co? Gdy ktoś mówi, że pieniądze nie są ważne, to albo ma ich bardzo dużo, albo jest głupcem i nie rozumie funkcjonowania dzisiejszego świata. Pieniądze są ważne. Ale jeszcze ważniejsze jest życie wśród ludzi, którzy zamiast wdeptywać nas w ziemię, sprawiają, że możemy razem piąć się ku górze.
Ta historia jest opowieścią jednej z czytelniczek