Tak bardzo mi brakuje tej dumy, którą widziałam w oczach mojego taty, gdy mówiłam, że chcę być piosenkarką. On mnie nie uciszał, nie mówił „przestań śpiewać”, nie wybijał z głowy. On słuchał. I boję się, że on gdzieś tam płacze przeze mnie z poczucia winy, tak jak ja nieraz przez mamę płaczę… Bo ja modląc się codziennie pytam cicho, może z wyrzutem i ze łzami w oczach: „Tato, dlaczego tak szybko odszedłeś?”

 

Jestem Anka. Mam 30 lat, jedno dziecko, męża i depresję.

 

Może zabrzmi to smutno, może niedojrzale… ale na każdym etapie swojego życia robiłam to, co kazała mi mama. Chodziłam na biol-chem udając przed samą sobą, że stadia rozwojowe mszaków są tak bardzo fascynujące. A wszystko po to, by z „ochotą” pójść na medycynę- przecież, jak to mówiła moja mama, inteligentni ludzie nie zostają „byle kim”. Na medycynę niestety się nie dostałam… Chciałam zostać w domu, by jak wielu moich znajomych, poprawiać maturę. Kolejny raz jednak posłuchałam mojej mamy, która oznajmiła, że „absolutnie nie będę siedziała i marnowała czasu w domu”. Zaczęłam więc studiować biologię i… i tak już zostało.

 

Z zazdrością patrzyłam na moją siostrę, która potrafiła żyć swoim życiem. Z zazdrością patrzyłam jak dokonuje własnych wyborów i ponosi konsekwencje źle podjętych WŁASNYCH decyzji. Podziwiałam ją za umiejętność przeciwstawienia się tak silnemu charakterowi, jakim była nasza rodzicielka. A ja? Zawsze byłam słaba. Dawałam sobą dyrygować. Zawsze robiłam to, co było mi mówione. Przez to każdy mój sukces był sukcesem MOJEJ MATKI, a każda porażka była MOJĄ porażką.

 

Zawsze, co by się nie działo, był ze mną tata. On naprawdę ze mną był. Przy nim mogłam być sobą. Przy nim byłam sobą. To on zapytał mnie w szóstej klasie, kim chciałabym być. Zapytał, a nie mówił, kim mam być. Tak dobrze było go mieć. Tak potwornie trudno było go pożegnać. Odszedł za wcześnie.

 

Od zawsze mama powtarzała mi, że najważniejsze w życiu to mieć pieniądze. Że nigdy, ale to absolutnie nigdy nie mogę dopuścić do tego, aby nie mieć własnych środków do życia i egzystować na garnuszku męża. Z pogardą mówiła o kobietach, które część swojego życia poświęciły na bycie z dziećmi. Po to była więc ta moja medycyna. Wiesz Moniko, taki pewniak. Miałam być ustawiona do końca życia… Medycyna nie wyszła, tak więc i moje życie nie wyszło. Tak Moniko. Nie wyszło mojej matce to moje życie.

 

Przez dwa lata po ślubie mieszkaliśmy z moją mamą. Przez te dwa lata to ona decydowała za mnie w sprawach rodzicielskich. Decydowała o tym, kiedy mogłam wyjść z dzieckiem na pole. Uświadamiała mi, co moje dziecko lubi, a czego nie lubi. Nie tylko wiedziała, co dla mnie dobre, ale również co dobre dla mojego dziecka, dając do zrozumienia, że nie wiem czym jest prawdziwe życie.

Tkwiłam w najgorszym stanie, jaki mogłam sobie wyobrazić. W stanie, który od maleńkości moja mama utrwalała w mojej głowie jako ten upokarzający. Bez pracy, na garnuszku męża. Bez perspektyw.

Powtarzała mi, że powinnam pracować, zarabiać na siebie, wybijając jednocześnie z głowy żłobek, który miał być siedliskiem chorób i złem dla mojego dziecka. Nie wspominając o niani- otwarcie mówiła, że nie zgadza się na to, aby „obca baba łaziła jej po domu.”

 

Przyszedł moment, w którym mój mąż postanowił uwolnić mnie od niej. Widział, jak gasła moja radość z życia. Widział, jak ja gasłam. Nie powtórzę nawet, czego nasłuchałam się w ciągu tego miesiąca, kiedy  przenosiliśmy się do mieszkania. Że wynajmowane, że złe, że małe, że w bloku. Że bez ogródka, z za małym oknem w kuchni. Że za wysoko i jak ja tam z wózkiem wychodzić. Wreszcie, że mój mąż zabił we mnie niezależność i umiejętność walki o swoje. Wtedy też zdałam sobie sprawę z tego, że ona naprawdę nie widziała… Nie widziała tego, że sama zrobiła ze mnie człowieka nijakiego.

 

Po przeprowadzce, zamiast być lepiej, było tylko gorzej. Zaczęłam tracić wiarę w to, że moje życie ma jakikolwiek sens. Nie byłam w stanie cieszyć się mężem, dzieckiem. Rodzina przestała być dla mnie radością. Były takie dni, że nie mogłam znieść faktu, że ją mam. Chciałam być sama. Depresja. Powoli mnie zabijała. Nawet jeśli nie dosłownie, to wysysała ze mnie życie pozostawiając ciało działające w oparciu o podstawowe funkcje życiowe. Depresja stała się spadkiem odziedziczonym po działaniach mojej matki. Spadkiem po życiu pełnym porażek i źle podjętych decyzji.

Bolało mnie to, że moje dziecko musiało patrzeć na swoją nieudolną matkę.

Zawiodłam. Zawiodłam w swoim życiu wszystkich, którzy byli i są dla mnie ważni.

 

Pamiętam, jak wpadliśmy w którąś niedzielę na obiad do mamy. Pamiętam, jak jedliśmy rosół, rozmawialiśmy. To był taki moment, gdy wychodziłam na prostą. Pamiętam również, że w pewnym momencie, zupełnie niespodziewanie, usłyszałam najbardziej bolesne słowa, jakie tylko mogłam sobie wtedy wyobrazić:

-Popatrz. Justyna już na stażu, skończyła medycynę. Warto było poprawiać maturę. Ty też mogłaś zostać rok w domu. MOŻE TERAZ TEŻ BYŁABYŚ KIMŚ?

 

Tak bardzo mi brakuje tej dumy, którą widziałam w oczach mojego taty, gdy mówiłam, że chcę być piosenkarką. On mnie nie uciszał, nie mówił „przestań śpiewać”, nie wybijał z głowy. On słuchał. I boję się, że on gdzieś tam płacze przeze mnie z poczucia winy, tak jak ja nieraz przez mamę płaczę… Bo ja modląc się codziennie pytam cicho, może z wyrzutem i ze łzami w oczach: „Tato, dlaczego tak szybko odszedłeś?”

Historia czytelniczki