Monika, widziałam, że zostawiłaś komentarz na pewnej grupie w podobnej kwestii, dlatego postanowiłam do Ciebie napisać.

Miałam kiedyś takiego faceta. Takiego faceta, na widok którego wszyscy znajomi mówili „spieprzaj od niego”, a na samą myśl o którym miękły mi nogi, a serce biło mocniej. Miałam kiedyś takiego faceta, który mnie chwalił, po ramieniu poklepywał, mówił, że jestem wyjątkowa i fajna, że seks ze mną jest spoko, a potem zbywał na jakiś czas. Bo czuł, że musi ode mnie odpocząć. A ja czekałam. Aż pozwoli wrócić. Pozwoli dać się dotknąć. Pozwoli dać się kochać. I jedyne, co słyszałam co jakiś czas, to

Nie rób sobie nadziei Anka. Wiesz jak jest. Ja nie jestem w stanie się zaangażować.

To trwało ponad cztery lata. CZTERY LATA. Choć teraz piszę to ze złością na samą siebie, to wtedy wydawało mi się, że są to najwspanialsze lata mojego życia. Bo znalazł się ktoś, kto się mną zainteresował. Kto chciał ze mną pogadać. Z kim mogłam popisać wieczorem pod kołdrą. Z kim fajnie mi się gadało. Kto poszedł ze mną do łóżka, co w moim odczuciu było wyznacznikiem mojej atrakcyjności. Kto uzależnił mnie od siebie. I choć niektóre jego zachowania bardzo mi się nie podobały, to ja wtedy niczego nie mogłam jemu zarzucić, bo przecież powtarzał

Nie rób sobie nadziei Anka. Wiesz jak jest. Ja nie jestem w stanie się zaangażować.

więc chcąc nie chcąc, robiłam to z własnej woli. Byłam z nim z własnej woli. A właściwie, to przez cztery lata nie byłam z nim, tylko trwałam w luźnej relacji, bo przecież powtarzał z uporem maniaka

Nie rób sobie nadziei Anka. Wiesz jak jest. Ja nie jestem w stanie się zaangażować.

Nie było wyjść do kina. Nie było wspólnych kolacji. Nie było życzeń na urodziny. Nie było przedstawiania kolegom- kumple byli zresztą zawsze na pierwszym miejscu. Nie było spotkań z rodziną. Ba! Jego rodzina niczego o mnie nie wiedziała. Przypuszczam, że nie wiedziała nawet, że ja istnieję. Ja zresztą też go nie przedstawiałam… No bo niby jak? Jako kolegę, chłopaka, seks-przyjaciela? No jak? No właśnie… Problem między nami był taki, że ja byłam w stanie określić się w dwie sekundy, bo wtedy miałam wrażenie, że nie jestem w stanie bez niego oddychać. No, ale przecież miałam świadomość, że jestem tylko koleżanką z nieco większym niż w normalnym koleżeństwie, zakresem obowiązków. Byłam koleżanką, bo przecież powtarzał

Nie rób sobie nadziei Anka. Wiesz jak jest. Ja nie jestem w stanie się zaangażować.

Był płacz i ciągłe rozstania. Była rozpacz gdy odchodził i radość, gdy POZWALAŁ wrócić i choć trochę się zbliżyć. Odchodziłam zawsze, jako wróg i natręt. Wracałam jako koleżanka. Uzależniona byłam od wibracji w telefonie i tego pierwszego po rozstaniu SMS-a  o treści: Jak się masz złotko.

Jakie to głupie. Jakie dziecinne. Jak ja się wkurwiam na siebie, kiedy ja to piszę. Jaka ja jestem wściekła. Ale cóż. Piszę dalej.

Po czterech latach (CZTERECH LATACH) takiego…związku mężczyzna ten zaproponował mi, żebyśmy się na siebie nie obrażali, kiedy w naszych życiach pojawi się ktoś nowy. Że w końcu jesteśmy tylko kolegami. No i on, w ramach przypomnienia, bo przecież za rzadko mi to powtarzał, nie potrafi się przecież zaangażować! I ja tak się bałam, że jeśli się nie zgodzę na ten układ, to on odejdzie na zawsze, że się zgodziłam. ZGODZIŁAM SIĘ. Zgodziłam się. Bo wydawało mi się, że skoro ja i tak nie będę potrafiła nikogo sobie znaleźć, to on przecież też.

Jak bardzo ja się myliłam. Bo już po tygodniu nasze kontakty się ograniczyły. Odpisywał na co dziesiątą wiadomość: „Jak się masz?”, a ja panikowałam. Chodziłam po ścianach i czekałam na tego nieszczęsnego, napisanego łaskawie SMS-a. Wreszcie przyjaciółka moja nie wytrzymała i zakazała mi do niego pisać. Dla dopełnienia sytuacji- miałam wtedy dwadzieścia pięć lat. On dwadzieścia sześć. Mowa więc o dorosłych ludziach.

Śmiało mogę napisać, że tydzień bez niego był jak tydzień po odstawieniu jakiejkolwiek substancji uzależniającej. Chodziłam wściekła, zła, sfrustrowana. Nie mogłam się skupić, skoncentrować, ciągle zerkałam na telefon. Ale po tym jednym tygodniu poczułam, że…coraz rzadziej zerkam, czy napisał. Coraz mniej o nim myślę. Coraz prościej jest mi zorganizować sobie czas, nie mając z tyłu głowy, że przecież może się okazać, że będzie miał czas i popiszemy dwie godzinki. Zawsze musiałam być wtedy dostępna. Gdy on ten czas znalazł. Tzn. nie musiałam. Ale chciałam.

Po dwóch tygodniach przyjaciółka postanowiła pójść ze mną o krok dalej. Wyrwałyśmy się na imprezę. Trochę potańczyłyśmy, wypiłyśmy parę drinków. Czułam się cudownie i miałam wrażenie, że uwolniłam się od tego potwornego uczucia przywiązania. Wymieniłam się nawet numerem telefonu z jednym ze spotkanych tam mężczyzn. I zaczęło się. Mały flirt, SMS-y, telefony. W końcu wybraliśmy się na pierwszą randkę. Paweł był świetny. Naprawdę świetny. W końcu poczułam się doceniona. Kwiaty, czekolada na miły początek znajomości. Serio. Było rewelacyjnie. Do momentu, aż na jednym ze spacerów minęliśmy jego. I wtedy, patrząc mu głęboko w oczy, zobaczyłam łzy. Prawdziwe łzy. Minął nas bez słowa. I od tego momentu coś we mnie pękło. Szybko zakończyłam spacer, wbiegłam do swojego pokoju i z telefonem w ręku czekałam na…SMS od niego. SMS OD NIEGO. Rozumiesz. Gdy napisał Paweł nawet się nie ucieszyłam. Odpisałam zdawkowo, podziękowałam za miły wieczór i nadal czekałam. Miałam przeczucie, że się odezwie, które się sprawdziło. Bo około północy napisał:

Anka. Widzę, że Ci się układa. Nie będę tego niszczył, żegnaj na zawsze.

I zamiast wtedy napisać żegna/spadaj/spierdalaj/nie niszcz mi życia, zaczęłam go pocieszać. Zaczęłam pisać, że widziałam dzisiaj smutek na jego twarzy, że rozumiem, co czuje. A on mi napisał, że to przecież nie ma sensu, że

Nie rób sobie nadziei Anka. Wiesz jak jest. Ja nie jestem w stanie się zaangażować.

I następny SMS- który przyszedł zaraz po tym:

No chyba, że wrócimy do starego układu… <3

I wtedy ja zrobiłam coś, czego po tych paru wymienionych SMS-ach, się absolutnie po sobie nie spodziewałam. Napisałam do mojej przyjaciółki:

Aśka, ratuj mnie, bo znowu brnę w to bagno.

I jak ja to napisałam, to poczułam się tak, jakby dopiero teraz ktoś podszedł i powiedział, że ja mogę zdjąć tę smycz, której długość przez lata regulował on. Całkowicie po swojemu i na swoich warunkach. Smycz, na której mnie trzymał i pozwalał się oddalić tylko na moment, by potem przyciągnąć mocno do siebie i nie pozwolić odejść zbyt daleko. I choć była północ, to Aśka była u mnie w pół godziny.

Z perspektywy czasu wiem, że nie było to gówniarstwo, a problem. Poważny problem. Ktoś, kto tego nie doświadczył, nie zrozumie, jak trudna jest to sytuacja i jaką w związku z tym odczuwa się niemożność wybrnięcia z niej. Gdybym sobie z tym wtedy nie poradziła, gdybym nie miała przy sobie przyjaciółki…i Pawła, czyli człowieka, który w dłuższej perspektywie mnie pokochał i postanowił spędzić ze mną życie… teraz nadal czekałabym na łaskawie napisanego SMS-a. Na przypadkowy seks, kiedy mu się zachce. Na powroty po rozstaniach i te słowa: Nierób sobie nadziei Anka. Wiesz jak jest. Ja nie jestem w stanie się zaangażować. Nie miałabym męża, dzieci, domu. A mam. I jeśli wśród Twoich czytelniczek jest choć jedna osoba… jedna jedyna osoba, która tkwi w czymś takim, śmiało mogę powiedzieć:

SPIERDALAJ ILE SIŁ W NOGACH I NIE OGLĄDAJ SIĘ ZA SIEBIE.