Noc była późna. Dziecko moje spało na wielkim szpitalnym łóżku podpięte pod dziwne maszyny, których działania do końca nie udało mi się wytłumaczyć. Siedziałam pod oknem na wielkim zielonym fotelu. Podobno fotel ten był bardzo wygodny i podobno miał mi służyć do spania. Podobno. Bo po paru godzinach na nim czułam się jakby przejechał po mnie walec.

Po wielu próbach złapania wewnętrznego i zewnętrznego balansu udało mi się ułożyć tak, by nie bolało mnie moje zmasakrowane w czasie ciąży biodro. Zamknęłam oczy i zapadłam w stan, który ja nazywam czuwaniem- w stan pomiędzy snem i niesnem.

Nagle drzwi do sali otwarły się z hukiem. Wjechało przez nie wielkie łóżko, a na nim mały płaczący człowiek. Jak się później okazało- ośmioletnia dziewczynka. Zaraz za pielęgniarką weszła kobieta. Przerażona.

 

Dziecko zasnęło. Matka stała nad łóżkiem córki i płakała. Choć płacz był niemy, w ciszy szpitalnej słychać było  łapane łapczywie ciężkie płytkie oddechy. Trwało to dłuższą chwilę. Dziecko spało nieprzerwanie. W pewnym momencie kobieta podeszła do okna i uspokoiła się. Zupełnie tak, jakby patrzenie w ścianę drugiej części szpitala, którą widać było przez wielkie okno, działało na nią kojąco. W końcu postanowiła usiąść na drugim zielonym fotelu. Tuż obok mnie.

 

Nie mogłam zasnąć. Ona zresztą też. Usilnie starałyśmy się przyjąć pozycję wygodną (o ile o jakiejkolwiek wygodzie można było mówić).

– Czy ma pani może coś przeciwbólowego?
– Nie…niestety nie. Ale może zajrzy pani do dyżurki pielęgniarek. One z pewnością mają coś, co mogłoby pani pomóc.
– Nie będę wychodziła, wytrzymam, nie chcę jej zostawiać. Rano przyjedzie mąż. Ma coś mi przywieść.- odpowiedziała i zaczęła ruszać ramieniem, tak, jakby rozgrzewała bark przed meczem siatkówki.

 

Mogło nas już nie być- odezwała się w pewnym momencie kobieta wyrywając mnie z przyłóżkowego letargu.- Dzisiaj, kiedy wyjeżdżałam z domu miałam zawieźć córkę do mojej mamy. Mała cieszyła się na wieczorny wyjazd do babci. Ja w tym czasie miałam pojechać załatwić parę spraw przed wakacyjnym wyjazdem. Zapięłam córkę, siebie zapięłam i ruszyłyśmy przed siebie. Prowadziłam nie za wolno, nie za szybko. Wszystko było jak zawsze. Prawie… bo nagle zauważyłam, że ciężarówka z naprzeciwka zaczyna w nas wjeżdżać. Po naszym pasie sunęła. To działo się tak szybko… Ja zupełnie odruchowo skręciłam w prawo. Pamiętam tylko jak zjechałam z drogi. Prosto w stromą skarpę. Jak samochód koziołkował. Trzy, albo cztery razy. Tyle pamiętam.

 

Ocknęłam się na dole. Trzymana pasami. Mocno. Z tyłu samochodu płakała córka. Ona płakała…! Wie pani. Pierwszy raz w życiu cieszyłam się, że moje dziecko płacze. To był dla mnie znak. Znak, że żyje.

 

Nie próbowałyśmy wychodzić z samochodu. Zresztą drzwi i tak nie chciały się otworzyć. Siedziałyśmy przerażone czekając na pomoc. Słyszałam ludzi na zewnątrz. Krzyczeli. Słyszałam, że wzywali karetkę,  wołali za kimś. Słyszałam lecące „kurwy” i „chuje”. A ja nie czułam nic. Nie czułam bólu, obić. Jedynie miejsce, w którym trzymał mnie pas, trochę mnie piekło…

 

Pamiętam, jak miesiąc temu mówili nam, że my głupi jesteśmy. Ze samochód z salonu kupujemy, że drogi, że pieniądze trzeba w coś innego inwestować niż w samochody. Ale ten samochód to było marzenie mojego męża. Więc kupiliśmy. Stać nas.

I jak brat mój do mnie dzisiaj zadzwonił, jak się dowiedział, że całe jesteśmy i zdrowe, to powiedział, że szkoda… że szkoda tego samochodu. Nówka sztuka z salonu, że tyle pieniędzy zaprzepaszczone…A ja… Nic nie powiedziałam. Odłożyłam tylko słuchawkę. I zaczęłam się modlić. Bogu dziękować. Zaczęłam dziękować Bogu, że myśmy ten samochód kupili! Żeśmy nie patrzyli na gadanie „mądrzejszych” inwestorów, co to nieswoje wydatki najchętniej planują. Bo wie Pani co? Dokładnie tyle ile kosztował nas ten samochód, kosztowało nas nasze życie. Dokładnie tyle…

 

W sali zapadła cisza. Słychać było tylko maszyny, pod które podpięte były nasze dzieci. I płacz. Jej płacz było słychać. Pełen ulgi.