Cześć! Z tej strony Monika Konefał i Muszę Wam powiedzieć, że od zawsze JESTEM FEMINISTKĄ. Wow! Zabrzmiało jak jakieś wyznanie! Ale przecież jest to wyznanie. Tak, jestem feministką. Z tym, że nie zawsze o tym wiedziałam. Rozumiecie? Byłam nią, ale nie wiedziałam, że nią jestem. Pewnie wiele z Was się teraz zastanawia jak tak w ogóle można! Ano można. Bo miałam w swoim życiu etap, kiedy to nie do końca rozumiałam czym ten feminizm jest. Teraz rozumiem, kiedyś natomiast totalnie źle interpretowałam to pojęcie. Wynikało to, tak myślę, ze zbyt częstego używania przez innych tego słowa w sformułowaniach mających bardzo negatywny wydźwięk. Przez to ja (całkiem serio), na którymś etapie mojego życia byłam święcie przekonana, że feministki to nieszczęśliwe, rozwrzeszczane dziewczyny, które nie potrafią ułożyć sobie życia. Tak myślałam. Trochę mi wstyd, ale przyznaję się do tego. I zaznaczam, że już tak nie myślę! Chciałabym bardzo, żeby to wybrzmiało! Jestem feministką. JESTEM FEMINISTKĄ. 

Mały przerywnik od Moniki. Możesz tego wysłuchać w formie podcastu! Lub czytać dalej. Co wolisz (ale słucha się dobrze, tak mówią) 🙂

Pamiętam jak za dzieciaka (miałam wtedy może 10 lat) kolega powiedział mi, że nie dam rady wspiąć się na drzewo, a było to jedno z najbardziej hardcorowych drzew, i że nie dam rady, bo JESTEM DZIEWCZYNĄ. Pamiętam doskonale, że już wtedy urodził się we mnie bunt! Bo jak to – ja, nie dam rady? Dlaczego ktoś, tylko dlatego, że jestem dziewczyną, mówi mi, że czegoś nie mogę. Jak tak w ogóle można mówić?! I ja się na to drzewo wspięłam. I wspinałam się długo. Na naprawdę przeróżne drzewa. Z różnym skutkiem schodziłam później z tych drzew, bo miałam przyjemność kilka razy spaść. Ale żyję. I mam się całkiem nieźle.

Miałam również w swoim młodzieńczym życiu epizod ubierania się w szerokie koszulki i sportowe spodenki. Słyszałam wtedy wielokrotnie, że ubieram się jak chłopak. A przecież ja, jako dziewczyna, też mam do tego prawo! Bo czemu nie? To tylko ubrania. W ogóle czasy podstawówki i gimnazjum były takim okresem w moim życiu, że ja próbowałam udowodnić i sobie i innym, że to, że pewne rzeczy potrafię i to, że jestem inteligentna (bo jestem), że umiem w matematykę i fizykę i że rozumiem trudne kwestie, to nie znaczy, że jestem fajna jak chłopak i mam męski umysł, tylko, że DZIEWCZYNY po prostu też to potrafią. Bo mają do tego predyspozycje. 

Czy w liceum było prościej? Może trochę. Bo byłam starsza. Ale popieprzona. Chociaż słowo potrzepana pasuje tutaj zdecydowanie lepiej. Ja z tego bycia potrzepaną do tej pory nie wyrosłam. I wyobraźcie sobie, że gdy przyszło do robienia prawka, to usłyszałam, że gdzie ty! Za kierownicą? Nie dość, że dziewczyna, to jeszcze taka…no właśnie – potrzepana. I to mnie jeszcze bardziej zmotywowało do tego, by to prawko zrobić. Do dzisiaj pamiętam, jak przed domem ćwiczyłam łuk skodą fabią mojego taty. W ogóle jaką ten mój tata miał do mnie cierpliwość – czapki z głów i dozgonna wdzięczność! I wiecie, ja zrobiłam to prawko i okazało się, że jestem fantastycznym kierowcą. Że dryg mam do tego i smykałkę. Dumna byłam z siebie przepotwornie.

Pamiętam sytuację, kiedy to pewnego dnia jeden z moich kolegów wsiadł ze mną do samochodu. Było to jakieś pół roku (może rok) od zrobienia prawa jazdy. On wsiadając i zapinając pasy powiedział wtedy do mnie z drwiną w głosie, że „lepiej się zapiąć, bo baba za kierownicą, to wiadomo…”. Więc ja pytam – co wiadomo? No co wiadomo? Bo, że pasy zapinać trzeba to oczywista oczywistość i to nie dlatego, że “baba za kierownicą” tylko dla bezpieczeństwa. Serio mnie wtedy serce moje zabolało, bo jak tak można?! Ale pojechaliśmy. Bezpiecznie i sprawnie dotarliśmy do celu i ja na końcu, po tej naszej wspólnej jeździe usłyszałam, że w sumie to jeżdżę jak facet. Co miało być komplementem. Ale nie było i tak mnie to wtedy zirytowało. Bo ja jeżdżę dobrze – jak dziewczyna, która ma talent. Jak człowiek, który ma dryg i predyspozycje. Znam wielu “niedzielnych kierowców” płci męskiej i wiele dziewczyn, które są zawodowymi kierowczyniami lub po prostu – świetnymi kierowczyniami.

Tak to właśnie było w tym moim nastoletnim życiu, że ja się buntowałam na to wszystko, ale tak w sumie to…w obrębie mojego jestestwa. Wiecie, nie mówiłam wszem i wobec, że ja jestem feministką, ale wzrastałam w przekonaniu, że mogę tyle ile jestem w stanie udźwignąć, ALBO ile CHCĘ udźwignąć, a nie tyle, ile ktoś mi powie, że mogę. Ktos mi obniża sufit – a ja mogę chcieć sięgać wyżej.

W te bajki o babowatości nie wierzyłam. Nie wierzyłam, ale jestem pewna, że są osoby, które uwierzyły. W tę babę za kierownicą. W to, że dziewczyna będzie słabszą inżynierką, że nie może wspinać się na drzewa i że nie może nosić luźnych ubrań, bo to jest mało kobiece. Ja nie uwierzyłam, ale wiele osób na pewno uwierzyło. I mężczyzn i kobiet. I tak, z tym przekonaniem o swojej babowatości (lub o babowatości kobiet w przypadku mężczyzn) weszło w dorosłość. 

I tutaj to już się robi problematycznie.

Dostaję co jakiś czas pytanie na Instagramie (ono serio – wraca jak bumerang), o to, czy mój małżonek pomaga mi w domu i przy dzieciach. Jedyne co mam do powiedzenia w tym temacie to to, że nie rozumiem pytania. W ogóle spójrzcie, jak po tym pytaniu widać, JAK BARDZO FEMINIZM JEST NAM POTRZEBNY. 

Co do naszego małżeństwa – my serio razem zajmujemy się domem i razem wychowujemy dzieci. Razem troszczymy się o to, co nasze. On gotuje, ja sprzątam. On kopie w ziemi i sadzi rośliny, a ja koszę trawę. My mamy naprawdę bardzo sprawiedliwy podział obowiązków. Ale nadal jest to podział obowiązków, a nie pomoc. Ja jestem człowiekiem, który uważa, że słowa mają wielką moc. I wydźwięk słowa “pomoc” jaki jest, każdy słyszy. Bo pomagać to można, ale nie trzeba, natomiast obowiązki… No obowiązki swoje to się po prostu wypełnia. I koniec kropka.

…a z obowiązkami domowymi ściśle związana jest kwestia rozwoju zawodowego. Ja nie pamiętam od kiedy, ale mam wrażenie, że od zawsze moja mama powtarzała mi: „Monika, musisz mieć swoje pieniądze. Cokolwiek by się nie działo – zadbaj o siebie, by niezależnie od tego, co w życiu cię spotka, dać finansowo radę.” I ja z tymi słowami z tyłu głowy idę przez całe życie. I mnie serce pęka, gdy czytam kolejną wiadomość, w której dziewczyna żali się, że nie może pójść do pracy, bo stawiana jest przez partnera pod ścianą: “Jasne, idź, szukaj sobie, ale ciekawe co zrobisz z dzieckiem/ciekawe jak będziesz dojeżdżała jak mamy jedno auto/itp.”. Wtrącę tutaj tylko, że ja te wiadomości dostaję w związku z Instrukcją aplikowania o pracę i poruszaną przeze mnie tematyką procesu rekrutacyjnego. Wracając do przykładowej przytoczonej wyżej wypowiedzi partnera – zobaczcie do czego prowadzi BRAK FEMINIZMU w związku! Feminizm w związku MUSI BYĆ. I on jest potrzebny – i mężczyźnie i kobiecie. Po pierwsze, dlaczego to kobieta ma się zastanawiać: „co zrobi z dzieckiem”? Przecież to ich wspólny potomek! Po drugie, jakie to musi być ogromne obciążenie psychiczne dla mężczyzny (jeśli układ w związku faktycznie tak wygląda, że tylko on pracuje), być jedynym żywicielem rodziny. Na dodatek jeszcze do tego być tatą z doskoku. Czy życie nie jest prostsze, gdy obydwoje ludzi pracuje, zajmuje się domem i wychowuje dzieci?

Wiele osób mówi, że to trudne, a czasami niewykonalne. Ja myślę, że najtrudniejsza w tym wszystkim jest zmiana myślenia. I w takim związku, w którym para chce walczyć o tę równość, takie przemeblowanie będzie trwało. To nigdy nie jest tak, że dzisiaj sobie pomyślimy, a jutro już wszystko funkcjonuje na nowo. Życie to nie Simsy. Ale(!) im szybciej zawalczymy, tym szybciej osiągniemy cel. 

Feminizm jest turbo ważny. Potrzeba nam feministek. I feministów też. Serio. Tutaj nie chodzi o to, żeby udowadniać kto jest lepszy, a kto gorszy. Tutaj chodzi o to, byśmy byli równi. 

Naprawdę, do tej pory trudno niektórym zrozumieć, że tak wiele zależy od naszych predyspozycji. Ludzkich. Nie płciowych. Są mega silne fizycznie kobiety i słabsi fizycznie mężczyźni. I to jest ok. Są twarde babki, ale są też chłopaki, którzy płaczą na filmach. I to też jest ok! Są świetne specjalistki w wielu dziedzinach, które to dziedziny nazywane są męskimi (i które zarabiają na danym stanowisku mniej niż mężczyźni! A tak być nie powinno, bo wartość naszych kompetencji nie powinna być wyceniana na podstawie płci!). Jest też wielu mężczyzn, którzy pracują na stanowiskach uznawanych za “kobiece” i są wspaniali. Pracując w ten sposób czują się spełnieni. Na ich temat nie powinno być śmieszków heheszków. Tylko pełna akceptacja.

Tak być powinno.

Ja jestem feministką i uważam, że dzięki temu dotarłam do miejsca, w którym jestem teraz. O wiele rzeczy, na różnych etapach mojego życia, musiałam walczyć, ale było warto! Wzrastałam w przekonaniu, że mogę robić to, co potrafię najlepiej, a nie to, co narzuci mi się z góry. I córkę i syna również na takich wychowujemy. A przynajmniej robimy co w naszej mocy. By ludzi równo traktowali i nie pozwalali sobie na to, by ktoś nierówno ich traktował.

No! To tyle ode mnie na dzisiaj. 

Do nastepnego!